Recenzja filmu

Sny wędrownych ptaków (2018)
Ciro Guerra
Cristina Gallego
Carminia Martínez
José Acosta

Narko Genesis

"Sny..." to święta genesis wszystkich "Narkosów" i traktat o globalizacji, w którym pożądany pod każdą szerokością geograficzną towar (narkotyki/surowce/wstawić własne) jest dźwignią do
"Uzupełnię se zapasy, to kokosy" – pieją polscy raperzy-dilerzy-konferansierzy. I rzeczywiście, nie ma dramatu: "kokosy" z Ameryki Łacińskiej karmią bielutkim strumieniem nie tyle nasze nosy, co kulturowe imaginaria. Narkobiznes uromantyczniał się skokowo, najpierw były super reportaże i książki o Meksyku i Kolumbii, później mocne kino, a na końcu uwielbiany przez rzesze normików serial o przygodach obywatela Pablita. Niepostrzeżenie przy rodzinnych stołach wszyscy zaczęliśmy rywalizować na gangsterskie anegdotki z ulubionych fabuł: kto, komu i za ile, jak najlepiej prowadzić biznes, żeby pożyć trochę na wolności albo pożyć w ogóle i czy na pewno opłaca się torturować cyngli przeciwnej drużyny. Bycie brutalnym chamem stało się modne i chętnie oglądane. Siłą rzeczy zżerała mnie więc ciekawość, jaką cegiełkę do mitu narkogangusa dorzuci duet reżysersko-producencki Ciro Guerra – szaman od pięknego "W objęciach węża" i wybitny przedstawiciel południowoamerykańskiego art-house'u – i Cristina Gallego. Czy będzie to wycieczka po łatwe zioł... złoto? A może pretekst do czarno-białego surfu po kolumbijskich rubieżach w poszukiwaniu zapomnianych pieśni i pradawnych rytuałów? 


Wychodzi na to, że ani jedno, ani drugie. "Sny wędrownych ptaków" bardziej niż prostą tematyczną "cegiełkę" – na co mógłby wskazywać udział filmu w zmaganiach oscarowych – przypominają wyszukany ornament, który kino mafijne a la "Ojciec chrzestny" pożenił z traktatem antropologicznym. Zaczyna się niemal paradokumentalnie – stary pasterz z plemienia Wayúu na tle błękitnego nieba śpiewa o honorze, stracie i chciwości. Jest przełom lat 60. i 70., na pustynnych rubieżach Kolumbii stara i szanowana rodzina Pushaina żyje w zgodzie z odwiecznymi tradycjami: otacza opieką gości, układa się z duchami przodków, a kiedy trzeba, szuka zadośćuczynienia w zemście. Ursula (Carmiña Martínez) – głowa rodu i strażniczka prawa plemiennego – organizuje właśnie rytuał przejścia swojej pięknej córki Zaidy (Natalia Reyes). Pojawia się jednak niewielki zgrzyt – o jej rękę z wielkim zaangażowaniem stara się Rapayet (José Acosta), który wprawdzie najpiękniej tańczy, ale pochodzi ze zubożałej rodziny. Ursula nie może rzecz jasna dopuścić do takiego mezaliansu i stawia wyjątkowo zaporowe warunki. Cenę tak wysoką, że – ma nadzieję – będzie ona skutecznym straszakiem na wszystkich parweniuszy tego świata.

Tyle że Rapayet już dawno opuścił pustynię i porzucił reguły plemiennej alienacji. Robi interesy z białym człowiekiem, handluje bimbrem i lokalnymi towarami. Momentem przełomu staje się wejście w konszachty z prawdziwymi gringos – amerykańscy hippisi szukają źródeł dobrej marihuany na eksport, a Rapayet i jego wspólnik Moises (Jhon Narváez) dostają szansę na niewyczerpany rynek zbytu. Zaprzęgają więc do "sadowniczej" roboty kuzynów – mieszkających w trudno dostępnych górach plantatorów kawy – i tak opowieść o chciwości i zemście może się rozkręcić na dobre, rozłożyć na pięć spektakularnych pieśni i ponad dziesięć lat sagi o wzlotach i upadkach pewnej bardzo bogatej i wpływowej rodziny. Przedrostek "proto" pasuje tutaj jak ulał – jest to w istocie historia kolumbijskiego "protokartelu", oparta na prawdziwych źródłach wizja narodzin procederu, który dopiero za chwilę – i film w mistrzowski sposób obrazuje ten moment przejścia – zostanie przeorany i zrekonfigurowany falą bestialskiej przemocy. Tam, gdzie w "Snach..." – aluzyjnie, ale z wielkim wpływem na losy Rapayeta – po raz pierwszy pada nazwa "Medellin", możemy się spodziewać nowych zasad: szacunek dla ludzkiego życia i honoru konsekwentnie i w pełni abdykuje na rzecz dyktatury czystego zysku. Z tej perspektywy gangsterski poemat o rdzennych Wayuu jest dla historii narkobiznesu tym, czym Księga Rodzaju dla żydów i chrześcijan. Otwiera szachownicę i rozkłada pionki do gry. 


Myliłby się jednak ktoś, kto wziąłby film Guerry i Gallego za jednoznaczny akt oskarżenia – krytykę amerykańskiego indywidualizmu i konsumeryzmu, które doprowadziły do korupcji plemiennych zasad i wykorzenienia autochtonicznych kultur. "Sny..." są w tej materii dużo bardziej subtelne i dlatego też antropologicznie spełnione. Sztywne, niepodlegające zmianom, czyli "odwieczne" tradycje bywają tutaj równie niebezpieczne, co nieokiełznany pęd do urynkowienia każdego aspektu życia prywatnego i każdej kulturowej wartości. W wielu sytuacjach – zbyt wielu – to właśnie strach przed duchami, złamaniem tabu czy hańbą prowadzi do najtragiczniejszego z możliwych finałów. I dlatego ostatecznie tracimy rachubę, kto jest w tej grze właściwą figurą upadłego anioła – Ursula, która usztywnia każdą zasadę, ufa tylko proroczym snom i własnym przeczuciom, a rodzinę jako całość ceni wyżej niż życie poszczególnych jej członków, czy Rapayet, który nagina większość reguł w imię pragmatyki przetrwania i spełniania pragnień. Kiedy te dwa nieznane sobie światy – utylitaryzm profanów i świętość słowa ojców – spotkają się w ciemnej uliczce, może z tego wyjść tylko jakiś zupełnie nowy, egzotyczny splot: nieznana i niepewna konfiguracja tradycyjnego z nowoczesnym, która albo skończy się upadkiem obu tych porządków, albo permanentną mutacją któregoś z nich. 


I za to właśnie możemy brać ten film: za świętą genesis wszystkich "Narkosów" i traktat o globalizacji, w którym pożądany pod każdą szerokością geograficzną towar (narkotyki/surowce/wstawić własne) jest dźwignią do nowoczesności i jednocześnie źródłem nowoczesnych grzechów: chciwości, wyzysku, korupcji moralnej, nierówności. To także jeden z najlepszych przedstawicieli kina mafijnego, jakie zdarzyło mi się ostatnio oglądać. Oraz równie spełniony art-house. Życzę więc Guerrze i Gallego nominacji do Oscara i czekam na następne szamańskie pieśni. Oby utrzymały podobnie wysokie tony liryzmu oraz zbliżony ciężar gatunkowy i intelektualny. Dajmy też szansę narkobiznesowi, on również – jako popkulturowy fenomen o poważnej mocy więziotwórczej – zasłużył sobie w końcu na poważnych egzegetów. 
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones